30 września 2012

6.


to było tuż przed przebudzeniem.
trafiłam z koleżanką na pseudo peryferia warszawy... jest kilka takich miejsc, w samym środku miasta - ruchliwa ulica, a tu nagle jakaś zapadła dziura i kozy gryzące trawę.
więc trafiłyśmy na jakąś wieś w środku miasta. i to była taka typowa polska, straszna wieś - żadne śliczne polanki, tylko gliniasty piach, rozwalone pola, walące się chaty i ogromne kałuże w zajeżdżonej, piaszczystej drodze...
nagle zobaczyłyśmy, że z naprzeciwka idzie grupa ludzi, wyglądali jak mieszkańcy wsi gdzieś jeszcze z lat 40. wyglądali też na bardzo prostych, wręcz prymitywnych. szli jak procesja. z pełną powagą. recytowali głośno wiersz, jak stare kobiety recytują modlitwę. zapamiętałam z niego tylko ten wers:
'jedyni odbiorcy wiersza, to jego pacjenci'.
co oznaczało, że wiersz jest ich modlitwą i przedmiotem kultu i że ma uzdrawiająca moc. oni jako wyznawcy uznawali się za jego 'pacjentów', za 'jedynych wtajemniczonych'. byli bardzo dziwni. wyglądali na zamkniętą i odizolowaną grupę, nastawioną niechętnie do obcych, a mimo to w ogóle nie zwrócili na nas uwagi. widziałam coś takiego po raz pierwszy w życiu, nie wiedziałam gdzie jestem.
poszłyśmy dalej, a grupa ze swoją procesją minęła nas, wciąż recytując.
krajobraz był żałosny i przygnębiający - pochmurno, bez słońca, dość ciemno, chyba zmierzchało. szłyśmy gliniastą drogą, zdeformowaną wyrytymi w niej wzorami kół ciężarówek, w których zbierała się woda z deszczu. wzdłuż tej drogi ustawione były drewniane domki, a właściwie bardzo prymitywne budy, jak dla psów, bardzo niskie. żadnej wody, prądu, czegokolwiek. to były domy tych ludzi z procesji. przy każdym z nich walały się lub stały przeróżne narzędzia artystów, najczęściej sztalugi z ustawionymi na nich prymitywnymi i burymi obrazami. ludzi nie było, gołe pola stały puste. jedna część czyjegoś terenu... cała była przemieniona w dzieło. ta zdeformowana ziemia ze wzorem opon pomalowana była na gigantycznej powierzchni. na owym krajobrazie namalowany był obraz, tworzący nowy krajobraz. przypominało to prymitywne, abstrakcyjne malarstwo. pstrokate i bure plamy, które tworzyły nowe widoki. absolutnie niesamowite.

potem znalazłyśmy się w innym miejscu, gdzieś w którejś z dzielnic na obrzeżach warszawy. był tam stadion, ustawiony na wielkiej wydmie. było pusto i szaro, bardzo pochmurno. i cicho. stadion wydawał się opuszczony, ale wiedziałam, że przy różnych okazjach normalnie funkcjonuje. przychodziło tam też dużo ludzi, którzy lubili opuszczone miejsca i wkradali się tam, by spędzać czas. dwóch z nich właśnie przeskakiwało przez ogrodzenie, wydostając się. zakapturzeni, poszli w swoją stronę, nie zwracając na nas uwagi. wiedziałyśmy, że w jakiejś odległości od ogrodzenia ziemia jest tak naprawdę kawałkiem płachty, który trzeba podnieść i wśliznąć się pod nią, by dostać się podziemną drogą na sam stadion. znalazłyśmy to miejsce i wsunęłyśmy się tam, prosto na goły metal pod powierzchnią. zaczęłyśmy zsuwać się w dół, to była droga głęboko pod ziemią, tunel.
wtedy się obudziłam.



21-22.05.2012r.

5.


śniło mi się, że marcin był jakimś urzędnikiem, a w kraju panował dziwny, bliżej nieokreślony układ.
nie wiem, czy urzędnik to dobre określenie, ale był on kimś związanym z całym tym układem - pracownikiem, zwykłym, szarym człowiekiem.
przyjeżdżała właśnie do kraju jakaś rodzina, ojciec z córkami. przedstawiciele władzy stwierdzili, iż należy ich zgładzić, ponieważ są oni zdrajcami narodu - i rozpętali od tego momentu szaloną publiczną nagonkę. całe tłumy na ulicach się zbierały, wszyscy byli wrogo nastawieni.
marcinowi kazano wykonać wyrok, a poprzez jakąś swoją przynależność i pracę, był zobowiązany by to uczynić.
te całe tłumy gromadziły się na ulicach i całe miasta wychodziły, żeby uczestniczyć w spontanicznym zgromadzeniu przeciwko owej rodzinie. także politycy. wszyscy tym żyli i spotykali się na placu.
marcin był tam również.
gdy zobaczył tych ludzi - ojca z córkami - wpadł w panikę. bo nie chciał ich mordować. pod wpływem emocji ogłosił nagle pośród wzburzonego tłumu, że się wycofuje, że rozkazu nie wykona.
i uciekł stamtąd - bał się i nie chciał w tym uczestniczyć, był przerażony.
uciekł od tych wszystkich szalonych ludzi.

4.09.2011r.

4.


byłam w ciąży. a następnie - całkiem logiczne - urodziłam dziecko.
tyle, że o ile kobiety zwykle mają te kilka miesięcy na oswojenie się z myślą, że wydadzą na świat człowieka i że będzie to ICH człowiek, o tyle ja byłam takiego przywileju pozbawiona. również nie pamiętałam porodu. od razu byłam w dziewiątym miesiącu ciąży, a po jakimś niedługim czasie trzymałam na rękach dziecko.
czułam, że jestem na tym świecie całkowicie sama. właściwie to nie było wokół prawie żadnych ludzi. otoczenie zdominowały ciemne barwy i ciężka atmosfera, a ja tkwiłam tam kompletnie wyobcowana, bez poczucia związku z kimkolwiek.
również nie miałam poczucia, ze to dziecko jest moje, że do mnie należy, pochodzi ode mnie. nie wiedziałam kim jest, dlaczego, skąd. było obce.
ale po dłuższym czasie zaczęłam w jakiś sposób odczuwać, że jest jedyne na tym świecie, poza mną. że jednak jest moje. tylko moje i nikogo więcej, a ja jestem jego. poczułam taką więź jak z nikim i nigdy.
czułam, jakby miało ono pewną świadomość i - mimo, ze było niemowlęciem (choć wyglądało na całkiem wyrośniętego dwulatka/dwulatkę) - w pewnym sensie było dorosłe. nie odzywało się, ale ja wiedziałam, ze ono ROZUMIE. to było niesamowite, niesamowita więź.
i nagle zorientowałam się, że role się odwróciły. to ja byłam tym dzieckiem. i faktycznie - miałam dużą świadomość. i tak samo matka była dla mnie wszystkim, co istniało. a potem okazało się, że matka umarła. to znaczy, że nie ma jej. coś jak wtedy, gdy jesteś już dorosły, a matka umarła, kiedy byłeś bardzo małym dzieckiem - z jednej strony nie ma jej i w twoim odczuciu nie było jej nigdy. jesteś przyzwyczajony do jej braku i nie ma nad czym się zastanawiać. a z drugiej strony wiesz, że kiedyś twoja matka żyła i nawet trochę to pamiętasz, ale nie znasz żadnych emocji z nią związanych.
i ja tak właśnie to odczuwałam, lecz ten przedziwny związek trwał we mnie nadal.




2008.

29 września 2012

3.


byłam małym dzieckiem. na oko ośmioletnią dziewczynką.
choć wcale nie - byłam sobą. ze swoją świadomością, a jednak ze świadomością dziecka i ciałem dziewczynki.
i jedną rzecz miałam w sobie - kochałam. bezgranicznie, nieskończenie.
bo ten człowiek, którego kochałam był mi przeznaczony, miał być tylko dla mnie.
mimo, że on o tym nie wiedział.
jeszcze.
to był dorosły człowiek, a ja nagle znalazłam się na tym świecie, jakbym spadła z nieba i musiałam go odszukać - czułam, że muszę.
ale bałam się. bałam się, że on nawet nie wie o moim istnieniu.
no tak - to oczywiste, że nie wie. bałam się, że gdy go wreszcie znajdę - on będzie kochał kogoś innego, będzie wtedy z tym kimś, a ja - rzecz jasna - będę musiała czekać, aż się rozstaną. może kilka miesięcy, może rok, może kilka lat, a może całą wieczność? przerażało mnie to najbardziej na świecie, bo tak naprawdę nic innego na tym świecie dla mnie nie istniało.
i w końcu go znalazłam. był ranek, a on leżał w łóżku z jakąś kobietą. czyli moje najgorsze obawy spełniły się... ale nie - to nie była jego kobieta, nawet nie kochał się z nią poprzedniego wieczoru. to była siostra lub przyjaciółka, nic poza tym. ale to jeszcze nie oznaczało końca drogi.
wkroczyłam do jego mieszkania jak gdyby nigdy nic, tym samym wkraczając do jego świadomości, głowy i życia. i on potraktował mnie z początku jak dziecko, jak tę małą dziewczynkę. z troską, oddaniem, czułością. chronił mnie i miał mnie chronić już zawsze.
nagle zorientowałam się, że on też ma świadomość tego całego przeznaczenia. że jego całe życie należy do kogoś innego i tylko sekundy dzielą go od wiedzy, że tym kimś jestem ja.
patrzył na mnie i już to wiedział, choć nie do końca zdawał sobie z tego sprawę.
a ja obejmowałam swoim umysłem wszystko - przeszłość, przyszłość, teraźniejszość, jego umysł, naszą miłość, życie i całą wieczność.
on wiedział i ja wiedziałam, czuliśmy to razem od kiedy tylko wziął mnie po raz pierwszy na ręce. i dla niego zawsze już będę tym bezbronnym dzieckiem, które trzeba chronić, choć nagle stałam się w środku jeszcze bardziej dorosła.
ale nic nigdy, przenigdy nie przyćmi tej miłości, którą on miał dla mnie - jeszcze większej miłości i tkliwości, niż moja dla niego.
czułam ją każdą myślą, każdym milimetrem skóry i świadomości, przepełniało mnie owo uczucie jak naczynie.

nigdy nie doświadczyłam z człowiekiem większej intymności, aniżeli w tym śnie.



2009.

9 września 2012

2.

ja i jacek, u mnie w domu na puławskiej.
podłoga była prawie pusta, na niej jakieś kołdry, koce, śpiwory - leżeliśmy na tym wszystkim. noc, ciemno, a za oknem - zamiast widoku z mojego okna - widok jak z budynku naprzeciwko mieszkania julii. widok na jej budynek, na ścianę, na której znajdują jej okna.
jakbyśmy byli po przeciwnej stronie.
to było bardzo dziwne... relacja między nami jak wtedy, gdy było dobrze (kiedy miałam 19 lat, a on 50, przez kilka dni wynikło pomiędzy nami coś na kształt wyjątkowo krótkiego 'romansu', a potem on mnie znienawidził za odrzucenie jego chęci kontynuacji i ta nienawiść nieosłabiona trwa do dziś).
leżeliśmy tam razem, ale pamiętam, że byłam trochę zdziwiona sytuacją. i czułam się dziwnie, nie wiedziałam, co jest grane... byłam w półśnie, wzdychałam przez ten sen i przekręcałam się z boku na bok, a on mnie obserwował.
bardzo mocno odczuwałam wszystko pobudzonymi zmysłami.
w pewnym momencie przebudziłam się... coś działo się za oknem. razem zaczęliśmy przez nie wyglądać. coś unosiło się do góry, wzlatywało... chyba samochód. wszędzie cisza i ciemno - i nagle jakieś zielone światło, jak z neonu.
i bardzo dziwne uczucie.
pokazywałam mu ten widok, byłam w szoku. szeptałam 'patrz, patrz!'. a on tylko spoglądał na mnie i się śmiał, jak to zawsze ma w zwyczaju. paranoja. zdarzenie za oknem było nienormalne - ten samochód unoszący się - a on zachowywał się, jakby tego nie widział, jakby nie traktował mnie poważnie. jakby nie było w tym nic dziwnego i tylko nadmierna egzaltacja powodowała moje okrzyki i wymachiwanie palcem.
ale zaczęliśmy razem wyglądać przez okno, dziwne to było...
jak dzieci w cichej nocy, które w milczeniu i szeptach wyglądają świętego mikołaja albo pierwszego śniegu.



ten motyw. wyjątkowo surrealny. jestem w swoim domu na puławskiej (zawsze tylko tam), jest cicha, ciemna noc, dziwna atmosfera. a ja obserwuję przez okno z mojego dziewiątego piętra jakieś osobliwe rzeczy, które w ciszy dzieją się na ulicy pod domem. tak jak kiedyś, gdy w jednym z tych snów, w środku nocy całkowicie pustą ulicą szedł jakiś pochód z chorągwiami.


27-28.03.2011r.

7 września 2012

1.

tej nocy znów śnił mi się mężczyzna. mężczyzna niepodobny do żadnego z tych, których znam, ani tych, których pragnę.
pamiętam dokładnie jego twarz, co chyba nigdy wcześniej nie miało miejsca - ta twarz była ciemnoskóra, z dwudniowym czarnym zarostem i dużymi, ciemnymi oczami. czarne, krótkie włosy powyżej.
wydaje mi się, że znaliśmy się już od jakiegoś czasu, że nasza relacja pełna była niedopowiedzeń, uczuć i gestów, wstrzymywanych z nieznanego mi powodu. wszystkie obrazy wspólnych momentów mam schowane gdzieś z tyłu głowy, za białą półprzezroczystą zasłoną, która uniemożliwia mi ich dokładne obejrzenie - jedynie zdradza zamazane kontury. strasznie tu brudno, wszystko się kurzy. do jutra osiądzie na niej gruba warstwa lepkiego kurzu, niepozwalająca dostrzec niczego, co znajduje się za nią.
jeden żywy obraz jednak ktoś zostawił na stole. to dobrze, że tę małą pozostałość mogę jeszcze przez chwilę oglądać, zanim ulegnie zniszczeniu (to taka delikatna materia).

ten czarnowłosy, śniadoskóry mężczyzna leży w wannie. woda jest mlecznobiała, lecz półprzezroczysta,
wyłania się z niej tylko twarz, okolona tym mlecznym kolorem. postać leży bez ruchu, najwyraźniej odpoczywając w ciepłej wodzie. twarz mężczyzny w zasadzie niczego nie wyraża, tylko jego oczy są nieruchomo utkwione w moich. ja również patrzę tylko na tę twarz i zaglądam w ciemne tęczówki. czuję bliskość i intymność, czułość bijącą z sytuacji, od tego człowieka i ode mnie. mam również poczucie, że ani ja, ani on - nie podlegamy teraz działaniu czasu, jakby ten się zatrzymał.
w pewnym momencie mężczyzna podnosi dłoń, na palcu której ukazuje się połyskująca złoto obrączka. przygląda się jej w milczeniu, by po dłuższej chwili przenieść wzrok z powrotem na moją twarz. wiem, o czym myśli, czuję to zanim się odezwie, po nerwach zaczyna płynąć niepokój. i żal.
słyszę jego cichy, spokojny głos, wypowiadający niespodziewaną i odrobinę absurdalną kwestię.
- pamiętasz w ogóle o tym, że jeszcze mam żonę?
w jego spojrzeniu i tonie pobrzmiewa wyrzut, ale wygląda to raczej tak, jakby sam sobie nagle przypomniał o istnieniu rzeczywistości innej niż ta, którą widzi i którą chciałby widzieć, jakby zapomniał o istnieniu osoby, którą nazwał swoją żoną, a żal do siebie samego był tak wielki, że jedno ciało go nie pomieści - oddał mi więc jakąś jego część.
zanim wybrzmiał ostatni ton żalu i ostatni dotyk jego czułości, obraz już zniknął, pozostawiając subtelną, cichą tęsknotę, rozmywającą się smugą różu i szarości.

opuściłam ten dom pospiesznie. widzicie, w jego wnętrzu należy przebywać jedynie po to, by oglądać sny. w innym wypadku mogą dopaść was tęsknota i czułość. i coś jeszcze, co jest zawarte wyłącznie w ciszy, spływającej ze słodkich kwiatów hoi.